Kiedy zaczynam używać zupełnie nowych rzeczy od jakiegoś czasu stosuję na sobie badanie UX over time – sprawdzam jak moje doświadczenie zmienia się w czasie.
Obecnie jestem w trakcie takiego badania dla lampki Philips Wake-up Light. Lampkę pożyczyłem od Agi Szóstek i to jest TA lampka, znana z licznych UXowych prezentacji. Z tego co wiem, Philips projektował ją mając jako cel wytworzenie pozytywnego doświadczenia pobudki. A jako że w trakcie researchu badani wskazywali jako takie „wakacyjne przebudzenia” (ze słońcem wpadającym przez okno i śpiewającymi ptakami), takoż został zaprojektowany i wykonany budzik. Budzi on światłem i ćwierkaniem (a dla hardkorowców także bardziej klasycznym dzwonkiem).
Budzik chciałem przetestować, aby sprawdzić na ile pomoże w rozwiązaniu poważnego oroblemu funkcjonowania rodziny: porannej pobudki 8-latka. Trzy razy w tygodniu wstaje on o 6:30 i jest to wydarzenie koszmarne: i dla niego, i dla rodziców (czyli częściowo dla mnie). Dzieciak jest rozbity, a rodzice wkurzeni. Postanowiłem wypróbować magiczną lampkę 🙂
Przed pierwszym uruchomieniem zapisałem sobie oczekiwania i obawy. Oczekiwanie było jedno: dzieciak będzie sam rano wstawać. Obawy były dwie: (1) lampka nie zadziała, (2) polegnę na nastawianiu jej, bo jestem całkowicie nietechniczny.
Pierwszego wieczoru udało mi się nastawić lampkę bez problemu. Byłem zachwycony. Rano poszedłem do pokoju, żeby obserwować proces budzenia – to faktycznie działało. Światło powoli wypełniało pokój, a po dłuższej chwili dzieciak zacząmsię regularnie budzić: przeciągać się, kręcić z boku na bok, itd. Potem włączyły się ptaki i jakoś się obudził.
Drugi dzień nie był już taki udany: poważne problemy z nastawieniem lampki (włączała się zaraz po nastawieniu, świeciła i ćwierkała) doprowadziły do tego, że zacząłem po necie szukać instrukcji (bez powodzenia – nie chciałem wchodzić do pokoju Młodego i sprawdzać modelu urządzenia, a „na czuja” są tylko do nowszych typów). W efekcie lampki nie nastawiłem (chociaż sądziłem, że tak) i rano się nie odpaliła. Kiedy usiłowałem ją aktywować ręcznie okazało się, że przyciski do nastawiania godzin pstrykają na tyle głośno, że obudziły mi dzieciaka. Niby sukces, ale nie do końca. Młody sam się nie obudził. Może nie wkurzenie, ale zniechęcenie i rozczarowanie z mojej strony.
Kolejne dni były lepsze, bo zajarzyłem sposób nastawiania urządzenia. Co prawda dookoła i raczej nie tak to sobie konstruktorzy wyobrażali, ale działa. Teraz używam jej już trzeci tydzień i muszę przyznać, że jest bardzo OK.
Reasumując: lampka nie budzi, a przynajmniej nie budzi 8-latka. Za to go świetnie wybudza i bardzo łatwo potem go ściągnąć z łóżka. Pod tym względem jest pewien sukces. Absolutnym (i zupełnie niespodziewanym) sukcesem jest efekt wybudzania światłem, czyli przyzwyczajenie oczu do światła dziennego. Młody ma nadwrażliwe oczy i poranki są trudne, bo w kuchni poruszamy się jak na mostku okrętu podwodnego – świecą głównie zegary i jakaś poświata z innych pomieszczeń. Fakt, że dzieciak przyzwyczaja się do światła i rano mogę spokojnie obrobić się w kuchni jest zaskakujący i niespodziewany. I pozytywny. Fajne jest też to, że dzięki temu urządzeniu moje poranne interakcje z dzieckiem są na zupełnie innym poziomie. Zamiast szarpania i ponaglania jest spokojne zabawowe (kiedy świerkają ptaki, mówię że przyleciał do niego dzięcioł i stukam go tak długo aż wstanie – niesamowite, ale bawi go to i wstaje z uśmiechem). To jest totalne zaskoczenie, bo od technologii oczekiwałem rozwiązania problemu, a dostałem coś innego – szansę na pozytywe chwile z dzieckiem kiedy się budzi. De facto chciałem użyteczności, a dostałem experience. Chciałem dostać poranek jak z dorosłym (bez problemów), a dostaje poranek jak z dzieckiem (radość). To jest to, o czym pisze Hassenzahl – technology for all the right reasons.
Lampkę będę miał jeszcze kilka tygodni i dalej będę obserwował, na ile zmienia się dla mnie to, co jest ważne. To co jest w tym wszystkim istotne, to żeby mieć świadomość tego zjawiska (przesunięcia preferencji w czasie, odkrywanie co jest naprawdę ważne) i żeby ćwiczyć to na sobie, kiedy tylko można. Wystarczy zacząć od prostych rzeczy: zapisania sobie czego oczekuje się od nowej książki, telefonu czy aplikacji i późniejszego codziennego zapisywania sobie spostrzeżenń na temat korzystania.
Ciekawe, czytając ten artykuł zdałam sobie sprawę że osobiście nie mam skonkretyzowanych oczekiwań co do experiencu jaki czeka mnie przy korzystaniu z danej rzeczy/udogodnienia. A raczej należałoby powiedzieć że oczekiwania te są nieuświadomione. O tym że są, a raczej że były przed rozpoczęciem doświadczenia dowiaduję się już w trakcie korzystania z danej rzeczy – otóż, gdy coś działa inaczej niż bym chciała, od razu to zauważam. Dopóty odstępstwa od wzorca oczekiwań są niewielkie przedmiot jest używany, jednak po przekroczeniu pewnej granicznej wartości, po prostu zostaje odrzucony jako niedostarczający oczekiwanego experience. Przemyślenie to skłoniło mnie do eksperymentu i teraz spróbuję określić te oczekiwania przed skorzystaniem z nowej rzeczy.
Bardzo zachęcam. Ja najpierw czytałem o tym artykuły (tzn. o tym, że oceny zmieniają się w czasie), potem przetestowałem na sobie i okazało się, że działa. Teraz dość często to praktykuje. Nie mogę powiedzieć żebym robił to zawsze, ale regularnie przy bardziej znaczących dla mnie produktach.