Przede mną dwa dni wyjazdowych warsztatów z Klientami (prawdziwymi) – kwintesencja design thinking. Dwa dni wyczerpujące fizycznie (bo warsztaty poza Warszawą i w godzinach popołudniowo-wieczornych), ale stymulujące energetycznie i intelektualnie. Fajnie będzie spotkać się z ludźmi, którzy przez półtora miesiąca prowadzili dla nas dzienniczki, a teraz na tej podstawie będą coś współtworzyć i zmieniać przyszłość. Dzisiaj przewróciliśmy do góry nogami wypracowaną wcześniej koncepcję warsztatów, ale jak zwykle – w dobrym kierunku. Tak to jakoś jest, że każda zmiana to zmiana na lepsze 🙂 Dziękim zmianom, warsztaty będą krótsze.
Tak przy okazji, to w ciągu minionego roku zasadniczo zmieniłem swoje podejście do warsztatów. Kiedyś warsztaty musiały koniecznie trwać dwa dni i być niesamowicie nadmuchane w treści – w końcu warsztat, to warsztat (a to zobowiązuje). Przeprowadzenie warsztatów wiązało się więc z pozyskaniem uczestników, z których każdy mówił jak się bardzo cieszy i że oczywiście przyjedzie. Ale przeważnie okazywało się dzień przed, że akurat pilne sprawy zawodowe, niespodziewane spotkanie, przerwanie wyższego rzędu i pojedzie ktoś inny. Wprawdzie nie zna tematu, ale będzie pilnować głosu działu. Do tego oczywiście impreza i totalny zgon uczestników dnia następnego. Słyszałem że nie zawsze to tak wygląda, ale na tej samej zasadzie słyszałem o krajach psigłowców – niby są, ale nie istnieje nikt żywy kto mógłby to potwierdzić. Nie przeczę, że takie dwudniowe warsztaty (a nawet jednodniowe) potrafią przynieść coś sensownego. Kluczem jest jednak słowo COŚ.
To co wypracowałem przez minione 6 miesięcy, to koncepcja serii krótkich ale intensywnych spotkań warsztatowych – 1-2 godziny maksymalnie. Krótko, za to treściwie i przez trzy dni. Da się przespać z wnioskami z dnia poprzedniego, pojawiają się dodatkowe refleksje i inne konteksty. Jednocześnie godzina to tyle, ile każdy jest w stanie poświęcić na aktywne wzięcie udziału w spotkaniu. Warunek powodzenia jest jeden: trzeba mieć jasny pomysł na warsztat i bardzo konsekwentnie go zrealizować. Tu nie ma zmiłuj, jest za to plan rozpisany co do minuty (sic!), a wcześniej ćwiczenia są przerobione na sobie. Szczególnie to ostatnie polecam, bo widziałem naprawdę dużo zajebiaszczych pomysłów, które upadły właśnie na tym etapie.
Klasyczna metoda warsztatowania, to I i II wojna światowa: fronty, armie i wielkie bitwy. Czasami mniej, czasami bardziej aktywne strony (uczestnicy). I niewiarygodna wręcz doza niepewności co do wyników poszczególnych zadań, a tym samym dalszego ciągu warsztatów (jeśli następne budują na wynikach poprzednich). To problemy ze zmęczeniem, rozprężeniem i morale.
Mini-warsztaty, to jak operacje specjalne: krótko, precyzyjnie, za to intensywnie. Trzymać tempo i cały czas napierać. A godzinę czy dwie da się dobrze zaplanować. Można nawet przewidzieć wstępne reakcje uczestników i się do nich przygotować. Na końcu dostaje się wynik oraz grupę uczestników, która jest nakręcona wynikami swojej pracy i tym, że tym razem było inaczej niż zwykle.