Książka Radykalne miasta sporo poleżała na mojej półce. Kupiłem, poprzeglądałem, stwierdziłem że fajne i że wrócę do niej zaraz. „Zaraz” okazało się być dobrymi kilkoma miesiącami i teraz, z perspektywy czasu, ponownie utwierdzam się w przekonaniu, że była to interwencja jakiejś (projektanckiej) opatrzności. Jeśli lubicie się umartwiać i zaglądacie na tego bloga regularniej (albo wystarczy, że zaglądaliście ostatnio), to zapewne zauważyliście mój niejednoznaczny stosunek do modernizmu i modernistycznego działania – fascynację połączoną z odrzuceniem i akceptacją. Książka McGuirka wpisuje się w moje z modernizmem zmagania i dokłada do tematu kolejny kontekst.
Teoretyczne może wydawać się, że Radykalne miasta są książką o architekturze. Otóż nie są. Nie są także książką o urbanistyce w klasycznym rozumieniu tego słowa. Radykalne miasta to książka o projektowaniu w szerokim tego słowa znaczeniu – budynków, przestrzeni, miast, procesów, sposobów etc. Bardzo nie chcę streszczać tutaj książki (która jest naprawdę warta przeczytania), więc będę się pilnować, żeby nie opisywać poszczególnych przypadków – historie opisane przez McGuirka są na tyle przejmujące i ciekawe, że ich odkrywanie pozostawię już Wam. W całej książce przez wszystkie przypadki odmieniane są słowa: modernizm, nieformalność i zaufanie.
Dziedzictwo modernizmu
Mimo że McGuirk opisuje miasta współczesne, jednak bohaterem głównym (chociaż dyskretnym) jest XX-wieczny modernizm. Pod pojęciem tym rozumieć należy jednak nie tylko architekturę, ale szeroko rozumiany prąd umysłowy zmierzający do radykalnej poprawy sytuacji ludności z wykorzystaniem dość eksperckiego mindsetu i podejścia. McGuirk pokazuje więc, jak kolejne południowoamerykańskie kraje starały się umożliwić awans cywilizacyjny (cokolwiek pod pojęciem awansu rozumiały) swoim obywatelom. Radykalne miasta pokazują więc kontynent, który przez modernizm doświadczony został bardzo mocno i który do tej pory ponosi koszty tego eksperymentu. Nie oznacza to jednak, że modernizm jest jedynym winnym. Ubóstwo, dotykające znacznej części społeczeństwa nie jest oczywiście dziedzictwem modernizmu. Jest raczej odwrotnie, tzn. powszechna bieda i przeludnienie miast były zachętą do śmiałych modernistycznych eksperymentów, które – niestety – nie pomogły w jakiś specjalny sposób.
Jak już wspomniałem, mam z modernizmem mentalny problem. Zaczynając z pozycji względem niego krytycznych, stałem się z czasem jego – trudno to jednoznacznie nazwać, ale jednak – umiarkowanym zwolennikiem (mimo wszystko). Moje zmagania z intelektualnym spadkiem po modernizmie trwają już dobrych kilka lat (około 4), bo wciąż odnajduje nowe konteksty. Widać to zresztą na tym blogu. Metaforą tego co stało się z modernizmem jest dla mnie mecz siatkówki, w której prowadząc 2:0 w setach i w trzecim mając piłkę meczową przy dużej przewadze punktowej, przegrywa się 2:3. Wiem że metafora może być odległa, ale żadna inna nie przychodzi mi do głowy. Moderniści zepsuli coś, czego zepsuć się nie dało (a jednak!). To McGuirkowi udało się jednak napisać coś, co na tę chwilę jest kwintesencją tej mojej ambiwalentnej miłości:
Nadmierna pewność siebie zgubiła modernistów, którzy niczym bohaterowi greckiej tragedii padli ofiarami własnej pychy. Mieli ideologię, mieli odpowiedzi, mieli polityczne poparcie z samego szczytu Olimpu, mieli po swojej stronie historię i technologię. Ale nie chodzi o ideologię – moderniści mieli również styl.
Tak jak pisze McGuirk – zgrzeszyli pychą, co u projektanta jest chyba grzechem największym… Biorąc jednak wszystko pod uwagę, wiem już jednak dlaczego tak bardzo leży mi filozofia modernistyczna. Powód jest prosty i nazywa się „zaangażowanie”. Moderniście wierzyli, moderniści chcieli, moderniści mogli, moderniści działali. Z tej perspektywy nawet ichnie flirty z dyktatorami wyglądają bardziej na przejaw naiwności niż złej woli czy głupoty. Istotne jest jednak, że moderniści przegrali. Przegrali też użytkownicy zaprojektowanych przez nich obiektów i rozwiązań.
W Ameryce Południowej wsparcie dla modernizmu dodatkowo wzmacniane było przez próbę opanowania żywiołu w postaci niekontrolowanego rozwoju faveli i różnego typu osiedli nieformalnych. Jak pokazuje McGuirk, jeszcze do niedawna (gdzieniegdzie nawet teraz), tereny zamieszkiwanie przez najbiedniejszą ludność traktowane są jako białe plany na mapie. Dosłownie. Nie są oznaczane tam ulice, domy nie mają numerów, nie dochodzi tam miejsca infrastruktura. Powody dla których te miejsca są tak opuszczone są złożone i kilka z nich jest poddanych dyskusji w Radykalnych miastach. Na pewno nie jest tak, że powód jest jeden i zawinili tylko moderniści. Moderniści mieli w zasadzie pecha, bo ich dążenie do opanowania niekontrolowanego żywiołu znalazło ujście.
Miasto całkowicie zaplanowane (…) to mit. To tutaj tkwi historyczny błąd urbanistów, projektantów i architektów, którzy nie są w stanie dostrzec – nie mówiąc już o analizie i twórczym wykorzystaniu – nieformalnych aspektów życia miejskiego, ponieważ brakuje im profesjonalnego słownictwa do ich opisu.
Piszę „moderniści”, ale temat dotyczy oczywiście wszystkich grup zawodowych i społecznych, które stykały się z problemem nieformalności w ramach miejskości. McGuirk przeciwstawia podejście modernistyczne dużo bardziej obecnie popularnemu – podejściu nieformalnemu.
Miasto nieformalne
W tym miejscu warto chyba zwrócić uwagę w jaki sposób McGuirk definiuje nieformalność, którą uznaje za najistotniejszy element tożsamości slumsów, nie jest to bowiem powszechne rozumienie tego terminu:
Slumsy nie są nieformalne dlatego, że nie posiadają formy, ale z uwagi na to, że istnieją poza prawnymi i ekonomicznymi protokołami kształtującymi miasto formalne. Nie oznacza to wcale, że slumsy są chaotyczne.
Chaotyczny charakter slumsów jest ułudą, wynikającą z całkowitego braku zrozumienia kontekstu, w którym one działają. Zarzucanie slumsom chaotyczności jest próbą narzucenia im naszej (czytaj: północnej) estetyki i naszego rozumienia miejskości. Nawet krótki zajrzenie do wewnątrz pokazuje, że mimo POZORNEGO chaosu, slumsy są skomplikowanym tworem z cechami typowej tkanki miejskiej. Właściwie jedynie czego im brakuje, to akceptacji ze strony klasycznych struktur miejskich i wynikającego stąd wsparcia dla infrastukturalno-formalnych aspektów miejskości.
Zasadnicza zmiana jeśli chodzi o rozumienie miasta, rolę poszczególnych jego elementów i wpływ na procesy je kształtujące wynika właśnie ze zrozumienia i akceptacji zjawiska nieformalności.
Uznanie miasta nieformalnego za istotny element miejskiego ekosystemu było zasadniczym przełomem w polityce urbanistycznej ostatnich dwudziestu lat.
Problem nieformalności (a właściwie temat jej akceptacji) to temat znacznie szerszy i nie związany jedynie z Ameryką Południową. Pojawienie się ruchów miejskich, działających na polu wspólnym takich obszarów jak: architektura, design, badanie, projektowanie partycypacyjne czy urbanistyka jest zjawiskiem szerszym. McGuire nazywa jest miejskim aktywizmem, docenia, ale stawia w wyraźnej opozycji do klasycznie rozumianych ról architekta, urbanisty czy projektanta. Nie ukrywam, że właśnie aspekt projektancki zainteresował mnie najbardziej, bo mimo że nie byłem, nie jestem i raczej nigdy nie będę ani urbanistą, ani architektem, ani projektantem, to z tymi ostatnimi sporo pracuję i czasami – w zależności od potrzeby – mowię o sobie jako o projektancie. Czytając więc książkę McGuirka nie widziałem żadnej – podkreślam to wyraźnie: żadnej – różnicy w procesie projektowym i związanych z nim problemami dla projektowania produktów, usług czy budynków. Projekt to projekt, research to research, a użytkowni to użytkownik.
Kiedy czyta się o problemach projektowych Alejando Araveny, to jedyne co przychodzi do głowy to to, że architekturę traktuje on w kategoriach projektowych właśnie. A skoro traktuję jako projekt, a nie próbę artystycznego wyrażenia siebie, to korzyta z narzędzi i metod charakterystycznych dla pracy projektowej i osiąga wspaniałe wyniki. Nie chcę przez to powiedzieć, że metody Araveny są najlepsze, tylko że warto patrzeć szeroko. McGuirk zwraca też bardzo sensownie uwagę, że efekty osiągane przy użyciu takich metod nie są specjalnie piękne. Są funkcjonalne, ale z punktu widzenia urbanistyki stanowią jedynie półśrodek.
Książka McGuirka jest poruszająca. Miejsca które pokazuje i historie o których pisze są bolesnym przypomnieniem faktu, że ze względu na czas i miejsce urodzenia jesteśmy w bardzo uprzywilejowanej pozycji. Radykalne miasta to także bardzo silne nawiązanie do pokazanej w Kapitale XXI wieku nierówności majątkowej (o czym kiedyś pisałem), do tegorocznego Pritzkera dla Aravedy i ogólnie do klimatu demokratyzacji designu (w tym także architektury).
***
Radykalne miasta pojawiły mi się do czytania w najlepszym możliwym momencie, bo dosłownie kilka dni temu miałem przyjemność wysłuchać fascynującego wystąpienia na bardzo podobny temat. Nie dotyczyło ono Ameryki Południowej, było nieco szersze tematycznie, ale odnosiło się do tego samego zjawiska. Z pewnością pojawi się tutaj jakaś refleksja na jego temat, tymczasem muszę jeszcze nieco poczytać i poukładać sprawy w głowie. Temat nieformalności powróci, bo coraz wyraźniej widzę, że jest tematem istotnym.
Bardzo zachęcam do przeczytania Radykalnych miast. To książka aktualna jak mało która, inspirująca i dająca do myślenia. Jeśli myślimy o naszych miastach, to warto pamiętać, że wzorce rozwoju, sposoby rozwiązywania problemów oraz problemy same w sobie – wszystko to w wydaniu południowoamerykańskim jest nam znacznie bliższe, niż w typowym wydaniu euroatlantyckim.