Jestem z pokolenia, które żyło w świecie permanentnego wzrostu. Dorastałem w świecie, w którym kraje dzieliły się na Trzeci Świat, kraje rozwijające się i kraje wysokorozwinięte. Te „wysokorozwinięte” to były głównie bogate kraje zachodnioeuropejskie. Dwa pokolenia pojawiły się w czasie, kiedy kraje te bogaciły się w stopniu bezprecedensowym i stanowiły dla innych wzór do naśladowania. Sukces gospodarczy tych krajów powiązany był – na poziomie mentalnym – z ich modelem gospodarczym, czyli gospodarką wolnorynkową. No i tak sobie żyłem w przekonaniu, że przecież tak będzie zawsze, że stały i szybki rozwój jest tych krajów immanentną cechą i że tak będzie zawsze. Potem pojawiły się kryzysy, wzrost spowolnił i całość przestała działać już tak płynnie jak kiedyś, ale nadal miałem wiarę w coś, co nazywa się gospodarką wolnorynkową czy europejskim modelem gospodarczym. A potem przeczytałem Kapitał w XXI wieku i nieco tej swojej wiary straciłem.
Gwoli wyjaśnienia. Thomas Piketty to młody (ale starszy ode mnie!) wpływowy francuski ekonomista. Mimo że francuski, to z dystansem i do Francji i do Europy ale i do USA. W ubiegłym roku napisał książkę, która mimo swojej objętości stała się ekonomicznym bestsellerem. Książka dotyczy zjawiska nierówności majątkowych i… jest pasjonująca. We Wprowadzeniu Piketty pisze słowa, pod którymi z czystym sercem mógłbym się podpisać:
Najpierw powiedzmy, że należę do pokolenia, które miało 18 lat w roku 1989, roku dwóchsetlecia rewolucji francuskiej, ale także roku upadku muru berlińskiego. Należę do pokolenia, które stało się dorosłe, słuchając w radio o zawaleniu się dyktatur komunistycznych, i nigdy nie odczuwało najmniejszej czułości czy nostalgii za tymi reżimami czy za sowietyzmem. Jestem dożywotnio zaszczepiony przeciw retoryce antykapitalistycznej nudnej i konwencjonalnej, która zdaje się nie brać pod uwagę historycznej klęski komunizmu i często odwraca wzrok od intelektualnych narzędzi, które pozwoliłyby ją przekroczyć. Nie interesuje mnie oskarżanie nierówności czy kapitalizmu jako takiego – tym bardziej, że nierówności społeczne nie stanowią problemu same w sobie (…). To, co mnie interesuje, to próba uczestnictwa, w ramach moich skromnych możliwości, w określeniu najbardziej odpowiednich modeli organizacji społecznych, instytucji i polityk publicznych, które w sposób rzeczywisty i efektywny doprowadziłyby do powstania sprawiedliwego społeczeństwa, działającego w ramach państwa prawa, którego zasady są z góry znane i odnoszą się do wszystkich oraz mogą być demokratycznie dyskutowane.
Praca Piketty’ego robi wrażenie zarówno pod względem rozmachu (niesamowita ilość przeanalizowanych danych – chyba po raz pierwszy zebranych i zestawionych w takiej ilości) jak i precyzji narracji. W tej książce nie ma „przeskoków” czy gubienia myśli. Właściwie od początku do końca, całość jest – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – logicznym ciągiem przyczynowo skutkowym. Biorąc pod uwagę objętość (ponad 700 stron), wystawia to autorowi znakomite świadectwo. Żeby się dobrze zrozumieć – perspektywa Piketty’ego to nieco ponad 200 lat (najczęściej, bo niektóre szacunki dotyczące aktywności gospodarczej czy zjawisk demograficznych prezentowane są z perspektywy tysiąc lat) i tyle mniej więcej wystarcza, żeby pokazać, że „stały wzrost” nie jest immanentną cechą liberalnych gospodarczo demokracji, ale efektem społeczno-politycznego tąpnięcia lat 1914-1945 i jako taki, powinien być traktowany jako wyjątek. Czyli że żyjemy w bardzo specyficznych czasach, a nawet więcej – mieliśmy (podobnie jak nasi rodzice) szczęście się w takich czasach urodzić i żyć.
Czy jest to książka ekonomiczna? Do pewnego stopnia tak (opowiada wszak o gospodarce), ale nie należy na nią patrzeć jako na teoretyczną rozprawę z ekonomii. Bliżej tej książce do krytycznej historii gospodarczej, chociaż sporo miejsca zajmują też fragmenty, których nie powstydziłby się żaden z podręczników historii myśli ekonomicznej. Dużo lekkości nadają książce liczne odwołania do literatury pokazujące przykłady realnych zachowań społecznych, ilustrujących zjawiska np. długoterminowej stabilności cen, parytetu złota, renty z majątku czy sposobu dziedziczenia. Dodatkowo wzmacniają one kontekst społeczny i dają szansę na zrozumienie odmiennego sposobu myślenia ludzi z innej epoki. Odmiennego, bo wykształconego w zupełnie innej rzeczywistości gospodarczej. Najbardziej niepokojącą chyba refleksją z książki Piketty’ego jest to, że w dłuższym horyzoncie czasowym, owa „inność” jest normalnością, a czymś całkowicie poza normami jest okres dynamicznego, stałego i w sumie dość sprawiedliwego społecznie wzrostu jaki nastąpił w Europie po zakończeniu II wojny światowej.
Piketty uświadamia przede wszystkim w jak bardzo niesprawiedliwym (w sensie: nierówno dzielącym bogactwa) świecie żyjemy. Pokazuje również, że jesteśmy (jako bogate kraje rozwinięte) na najlepszej drodze do odbudowania struktury i dynamiki społecznej sprzed I wojny światowej (niski wzrost demograficzny, niski wzrost gospodarczy, wielka rola dziedziczonego majątku). Można oczywiście kwestionować ten punkt widzenia, ale liczby które są prezentowane wrażenie robią. I trudno się z nimi dyskutuje. Kiedy Piketty pisze o nierównościach okresu belle epoque, o koncentracji kapitału, ogromnym zróżnicowaniu płacowym, życiu na poziomie skrajnej biedy (przy dość wysokich uśrednionych wskaźnikach ekonomicznych) warto spojrzeć na bardzo konkretne przejawy tychże. Nie szukając daleko, warto zajrzeć chociażby do 13 pięter Filipa Springera, gdzie pokazuje on – między innymi – stan mieszkalnictwa najuboższych warstw ludności Warszawy na początku XX wieku. Springer pokazuje w praktyce to, o czym pisze Piketty w ujęciu historycznym – społeczeństwo zestratyfikowane majątkowo, z kapitałem posiadanym przez bardzo nieliczną grupę. Co więcej, Springer pokazuje jako funkcjonuje ta grupa w czasach kryzysu oraz jak przekłada się to na politykę mieszkaniową w Warszawie. A przekłada się bardzo wprost – bogaci budują dla bogatych i stają się jeszcze bogatsi, a zamożni urzędnicy państwowi tłumaczą, że kapitał musi na siebie pracować i że oczywiste jest, że na mieszkaniach dla najbiedniejszych nie zarobi tyle co na apartamentach dla elity. To o czym pisze Springer jest ciemną stroną mitu II RP. Wyjątkowa, modernistyczna Warszawa – jak najbardziej, ale za bardzo konkretną, płaconą przez najmniej zamożnych cenę. Piszę o tym dlatego, że o ile przed Pikettym opisy Springera byłyby „po prostu reportażem”, o tyle po Pikettym – są szokująco prawdziwym opisaniem rzeczywistości „społeczeństwa wolnego wzrostu”, społeczeństwa w kierunku którego – jeśli nic się nie zmieni – będziemy się coraz bardziej zbliżać.
***
Piketty skłania do przemyśleń na temat przyszłej roli designu. Nie pyta o to oczywiście wprost, natomiast postuluje wprowadzenie różnego typu rozwiązań, mających – jego zdaniem – wpłynąć na ograniczenie koncentracji majątkowej i przez to przyczynić się do zmniejszenia nierówności dochodowych i majątkowych. I teoretycznie to mógłby być koniec, gdyby nie był to początek… Zastanawia mnie bardzo, do jakiego stopnia jako środowiska projektanckie moglibyśmy być partnerami w projektowaniu takich zmian oraz ich późniejszego wprowadzania. Zmiany w ładzie społeczno-gospodarczym krajów realizowane są najczęściej poprzez programy reform, jednak reformy te są „wprowadzane”, a nie „projektowane”. Efektem tego jest realizowanie różnych programów o charakterze politycznym bez odpowiedniego wsparcia ze strony projektanckiej, czyli klasyczna różnica pomiędzy „robieniem projektów” a „projektowaniem rozwiązań”. Czy fakt, że design per se nie jest obecnie jakoś szczególnie mocno uwzględniany w procesach legislacyjnych czy projektach wdrożeniowych jest wynikiem tego, że jest to narzędzie nieprzystające, czy po prostu nie podejmuje się prób w takim kierunku? A może jest tak, że projektanci czują się zbyt nieprofesjonalni w obszarze chociażby podatków, żeby sensownie wspierać ekonomistów? Z mojej perspektywy wygląda to tak, że mur tworzony jest przez samych ekonomistów – rozwiązania typowo eksperckie teoretycznie powinny bronić się same, praktycznie – sądzę że zyskałyby wiele na współpracy z projektantami.
Być może jest też tak, że projektanci, z natury bardziej empatyczni mogliby wnieść do procesów politycznych nową jakość. Nie chodzi mi tutaj wcale o zastąpienie projektantami dowolnych innych specjalistów, a raczej w szeroko rozumiane wsparcie projektowe, którego mogliby udzielać decydentom. Że to polityka? Owszem, polityka. Ale projektowanie jest z polityką związane, czy tego chcemy czy nie. Kiedy mówimy o wpływie, o „zostawianiu rysy na substancji wszechświata”, nie da się tego – szczególnie jeśli pracuje się w sektorze publicznym – oddzielić od polityki, zarówno na etapie realizacji jaki i późniejszego wpływu. Jak określić jednak granicę, poza którą zaczyna się polityczny oportunizm? Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie świetnie. A jeśli pójdzie gorzej? Czy jako projektanci mamy być na wzór Le Corbu nastawieni na realizację swoich projektów niezależnie od wspieranej opcji politycznej? Naprawdę sporo pytań, ale jeśli na wzór Papanka mamy myśleć o społecznej roli designu, to poza projektowaniem rzeczy, może warto pomyśleć o wsparciu projektowym dla idei? A może – skoro historia pokazuje, że warunkiem głębokiej zmiany jest jakiegoś rodzaju rewolucja/wojna/zdarzenie zewnętrzne – rolą projektantów byłoby wprowadzenie tych zmian w sposób cywilizowany, metodą małych kroków? Fakt że wcześniej nie udało się tego zrobić, nie oznacza, że taka droga będzie zamknięta w przyszłości. Być może jest to myślenie naiwne, ale któraż z nowych idei nie rodzi się z naiwności?
***
Zakończyć chciałbym krótkim cytatem z formułowanych przez Piketty’ego wniosków:
Od swych początków ekonomia polityczna zmierza do naukowego, a w każdym razie racjonalnego, w sposób systematyczny i metodyczny, badania tego, jaka powinna być idealna rola państwa, a także jakie instytucje i polityki publiczne najbliższe są idealnemu społeczeństwu. To niezachwiane dążenie do badania dobra i zła, czyli materii, w której każdy obywatel jest specjalistą, może budzić śmiech, zwłaszcza że często pozostaje niezaspokojone. Równocześnie jednak jest ono pożyteczne, a nawet niezbędne, gdyż naukowcom i specjalistom od nauk społecznych zbyt łatwo przychodzi sytuowanie się na zewnątrz debaty publicznej i konfrontacji politycznej, zadowalanie się rolą komentatorów i krytyków najróżniejszych wystąpień czy statystyk. Badacze społeczni, jak zresztą wszyscy intelektualiści i w ogóle wszyscy obywatele, powinni włączać się do debaty publicznej. To zaangażowanie nie powinno sprowadzać się do występowania w imię wielkich abstrakcyjnych zasad (sprawiedliwości, demokracji, światowego pokoju). Powinno natomiast znajdować wyraz w konkretnych decyzjach, instytucjach i wyborach politycznych, czy chodzi o państwo socjalne, podatki, czy zadłużenie. Wszyscy ze swych perspektywy zajmują się jakoś polityką.