Tegoroczne CHI otwierało wystąpienie Margaret Atwood. No dobrze, ale co pani Atwood, literatka, ma do powiedzenia jako opening keynoe na konferencji human-computer interaction? Z całego świata przyjechali tutaj ludzie, których w różnym stopniu kręcą komputery/interakcja/projektowanie, a mają słuchać czegoś od Starszej Pani? Na wieczornym spacerze dzień wcześniej też zadawaliśmy sobie pytanie, o co w tym chodzi (poza tym, że Atwood jest Kanadyjką). Wystąpienie miało nawet jakiś tytuł, ale z wrodzonego lenistwa go nie sprawdziłem i w poniedziałek szedłem na żywioł. A ponieważ jestem wysoce zorganizowaną osobą, więc już w niedzielę rano odebrałem wejściówkę, której na poniedziałek rano… zapomniałem. Musiałem więc wrócić do hotelu no i oczywiście spóźniłem się (kilka minut) na wystąpienie Atwood.
Nie wiedziałem więc do końca o czym będzie mówić, ale dzięki temu dostałem zagadkę w postaci ułożenia sobie całości w jakąś historię. Kiedy wszedłem na salę Atwood opowiadała o swoich doświadczeniach z psucia zabawek, trepanacjach czaszki lalek i podobnych historiach. Potem o SF. Zupełnie bez sensu nie wiedziałem o co chodzi. A potem o robotach było i dalej nie kumałem jaki jest w tym sens. A potem przyszła chwila, kiedy okazało się, że Margaret Atwood (74 lata) jest osobą aktywnie zaangażowaną w tworzenie robotów dla… pisarzy.
Tak się składa, że zanim zakotwiczyłem w branży telekomunikacyjnej, przez dłuższy czas pracowałem w sektorze wydawniczym, więc potrafiłem odnaleźć się, w tym co mówiła. No więc po co pisarzom roboty? Wiadomo, do pisania powieści kryminalnych czy szpiegowskich, ale akurat tego Atwood nie opowiadała. Robot (urządzenie) o którym mówiła jest odpowiedzią na realną potrzebę czterech stron: pisarzy, wydawców, księgarzy oraz czytelników.
Co jest tą potrzebą? To proste – podpisywanie książek. Czytelnicy chcą mieć podpis autora, wydawnictwa chcą promować swoje publikacje i sprzedawać je w księgarniach a autorzy muszą jeździć, spotykać się i podpisywać, co w Polsce czy Estonii nie jest może jakimś wielkim problemem, ale w Kanadzie – owszem (bo Kanada jest DUŻA, jak wielokrotnie podkreślała Atwood). A może autor nie musiałby jeździć, tylko podpisywałby książki z domu? Przy aktywnej partycypacji Atwood zbudowana została maszyna, która umożliwia „zdalne” podpisywanie książek – czytelnicy kontaktują się z autorem poprzez video-konferencję, jeśli mają ochotę to mogą nawet pogadać, a potem autor szrajbnie się po czymś u siebie, a robot z prawdziwy piórem/pisakiem dokładnie to samo (z dokładnością do nacisku!) przeniesie na egzemplarz czytelnika. Uwaga, to nie są ćwiczenia! Urządzenie współzaprojektowane przez Atwood ma nazwę – Long Pen – i funkcjonuje od 2006 roku.
Teoretycznie fantastyczna sprawa – jest kontakt z autorem i podpisana książka. Ale teraz każdy musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie, co dostaje z takiego urządzenia: czy jest to książka podpisana przez Margaret Atwood, czy też może coś innego. Sama Atwood wspomniała nawet, że jeden z czytelników zwrócił jej uwagę, że tak naprawdę to on oczekuje jej DNA na swoim egzemplarzu. LongPen adresuje niewątpliwie potrzeby wydawców, częściowo też pisarzy i księgarzy, ale czy czytelników? Jest z pewnością fantastycznym projektem, sukcesem, rozwiązaniem wykorzystywanym przez branżę wydawniczą, ale jakie doświadczenie i jaki produkt tak naprawdę dostarcza? Mogę mówić tylko za siebie: dla mnie takie rozwiązanie jest może nie oszustwem, ale jakiś totalnym substytutem, bo autograf to coś więcej niż podpis – to dotknięcie książki i w jakimś sensie „pobłogosławienie jej” przez autora, a teraz cały ten aspekt znika. Ja lubię fizyczne rzeczy, czerpię przyjemność z dotykania młynka modlitewnego przywiezionego mi z Nepalu przez koleżankę. Przyjemność wynika jednak nie tylko z posiadania młynka, ale z rodzaju poczucia jedności z osobami, które wcześniej go trzymały (bo to nie jest młynek ze sklepu, tylko odkupiony od jakiegoś prawdziwego użytkownika – jest brudny, klejący, skrzypi ale jest PRAWDZIWY). Z tego samego powodu uwielbiałem wykopaliska archeologiczne – i trzymanie w rękach rzeczy, DOKŁADNIE TYCH SAMYCH, których ktoś używał 3000 lat temu. Magia. I właśnie taka magia znika.
Tak zupełnie na marginesie, jako osoba czytająca mało literatury pięknej (Atwood znam jedynie z Penelopiady, wiem, wstyd, ale czytam inne rzeczy) nie kojarzyłem jaką jest osobą, a trzeba sobie powiedzieć jasno, że jest FANTASTYCZNA. Kiedy słuchałem tego co i jak mówiła, miałem bardzo silne skojarzenia z Szymborską – takie same żarciki, subtelne aluzje, i taka bardzo bardzo inteligentna zawoalowana złośliwość (ale taka pozytywna). Jeszcze mocniej widać to było w krótkiej rozmowie po jej wystąpieniu – leciały żarciki (niektóre mało subtelne – uwielbiam to!!!), cięte riposty i tak naprawdę widać było jak dobrze bawi się tą rozmową.
Jedno z pytań dotyczyło obaw Atwood związanych z technologią. Podała w sumie tylko jedną – jej zdaniem technologia pozbawia nas różnych umiejętności. Uczymy maszyny coś robić, a potem nie potrafimy tego już zrobić sami. Niby jest wygodnej, ale pogrzebać w silniku czy maszynie do pisania już się tera nie da. Nie pamiętamy numerów telefonów, bo mamy je w pamięci urządzeń i wszystko jest dobrze, dopóki urządzenie się nie zepsuje. Atwood też wspominała, że jako osoba młoda potrafiła sama naprawić swoją maszynę do szycia, a teraz to już nie bardzo się da. Oczywistość, ale w kontekście robotyki nabierająca nowej głębi.