
Ponieważ ostatnio sporo przyjemności sprawia mi grzebanie w przeszłości, dzisiaj chcę napisać o dwóch – dość znanych – książkach. Duchologia i Wyroby, mimo że są (względnie) nowe, to dotyczą czasów nie tak znowu nowych. Autorką obu tytułów jest Olga Drenda, a wydawcą – Karakter.
Duchologia – subtelny urok przemijania
O Duchologii oczywiście słyszałem zaraz po wydaniu. Przeglądałem ją kilka razy, ale jakoś nigdy się nie zdecydowałem. Sprawiała wrażenie dziwne, jakieś takie zbyt nie-naukowe, za mało monograficzne. Rzut oka na sposób prowadzenia narracji, a do tego jakieś dziwne foty w środku tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem. Docierały do mnie zachwyty nad Duchologią: fragmenty recenzji, audycje radiowe, konteksty…
Dopiero za którymś razem doczytałem podtytuł: Rzeczy i ludzie w latach transformacji. Ta transformacja wybrzmiewała wtedy ciekawiej – byłem akurat na świeżo po Betonii i Przyszłości do zbudowania (wkrótce o niej napiszę) i zaczynało do mnie docierać, że ostra cezura jaką był dla mnie rok 1989 wcale taka ostra nie była. O okolicznościach politycznych i społecznych pisałem już przy okazji Psychologii Okrągłego Stołu, Olga Drenda nie o polityce jednak pisze. Ale idealnie poskładało mi się to w większą całość.
W ogóle sam tytuł jest nieco dystansujący, przynajmniej dla mnie – duchologia… WTF?! Dopiero na drugiej stronie tekstu jest wyjaśnienie, czym duchologia (hauntology) jest – mimo pewnego rozmycia pojęcia, sama koncepcja bardzo do mnie trafiła. Bo duchologia jest stanem pewnej nieokreśloności, rozmycia, pewnego powidoku. Drenda o swoim odkryciu duchologii pisze tak:
Założyłam wtedy stronę internetową Duchologia i okazało się, że połączenie osobliwości, absurdu, nostalgii i niepokoju jest znajome wielu ludziom, którzy doświadczyli małego końca pewnego świata, entropii na gruzach utopii (…). Słowo „duchologiczny” zaczęło pasować do amatorskich, koślawych okładek książek, pełnych zakłóceń, przesyconych kolorów (…), marzeń z wideokasety (…), kawiarni wyłożonych sztucznym marmurkiem (…).
Niedoskonałość utracona
I kiedy byłem na tej trzeciej już stronie, a więc zainwestowałem naprawdę sporo, zrozumiałem to rozmycie o którym Drenda pisze, będzie doświadczeniem stosunkowo nielicznej grupy. Oczywiście, było nas sporo, ale dosłownie kilka lat dzieło tych, którzy oglądali przełom już jako bardziej-dorośli lub zbyt-dziecięcy, od nas, których ten przełom trafił na krawędzi dorosłości.
Jeżeli jesteś więc z pokolenia późnego PRL (roczniki ‚7x, osiemdziesiąte do połowy mniej więcej), to Duchologia będzie szansą na zanurzenie się w przeszłości. Spojrzenie na ten czas z perspektywy 30 lat (sic!) jest bezcenne. Dopiero teraz widać niektóre zjawiska, dopiero teraz dostrzega się stylistykę tamtych czasów. Dopiero teraz pojawia się dystans.
Duchologia jest dla mnie bardzo nostalgiczna, dlatego nie czytałem tego szybko. Tę książkę po prostu szkoda czytać szybko. Kolejne zdania przenoszą w czasie i wyzwalają wspomnienia. Wspomnienia, które były tak głęboko zakopane, że nie wiedziałem że je mam. Ot, chociażby sobotni rytuał wizyt w okolicznych kioskach Ruchu, żeby kupić Dziennik Ludowy (były plakaty). I kiedy o tym pomyślałem, to nagle przypomniałem sobie zapach tych plakatów, specyficzną konsystencję farby (lekko chropowanej), a potem nagle dźwięk rozcinanych kartek Skrzydlatej Polski (cena: 20 zł).
A pisząc ten tekst, przypomniałem sobie, że w jednej z książek miałem zwyczaj odkładać wycinki ze starych numerów Skrzydlatej. Więc tę książkę znalazłem. Niestety wycinków ze Skrzydlatej nie było… ale był inny. Mniejsza o Blenheimy, z drugiej strony są fragmenty innego artykułu, na temat zjazdu PZPR (ostatniego, jak się potem okazało). Niesamowita historia. I to wydarzyło się naprawdę! Bez ściemy.


Narracja przy kawie
Zarówno Duchologia jak i Wyroby mają specyficzny sposób prowadzania narracji. A może nie specyficzny? A może to ja w swoim zmanierowaniu, za „normalny” (cokolwiek to znaczy) zacząłem uważać chłodny i zdystansowany styl naukowych monografii? Drenda dużo pisze w pierwszej osobie, przez co całość nabiera bardziej osobistego charakteru. Zresztą wybór tematów też jest subiektywny – właśnie dlatego przez długi czas nie brałem tej książki na poważnie, że niby jakieś wypisy jakiejś laski, wspominki nieledwie. Struktury że nie ma… dialogi niedobre, bardzo niedobre… No, czyta się wybornie.
Obie książki podzielone są na rozdziały, niby tematyczne, ale bardzie to tylko wyznaczające swoistą oś narracji. Rozważania są na nie tylko nałożone. Przeważnie pasują tematycznie, ale dużo tutaj wątków pobocznych, ślepych ścieżek. No coś cudownego, bo te teksty otwierają tyle miejsc w pamięci, że za to powinno się przyznać jakąś nagrodę.
Szczególnie w przypadku Duchologii mam wizję jej hipertekstowej wersji. Takiej prawdziwej hipertekstowej, w wersji HTML 2.0, z niebieskimi linkami, Timesem rozlanym przez cały ekran. To po prostu do tego pasuje.
Czytając Drendę mam wrażenie, że ktoś mi te historie opowiada, że to jest takie bardzo niezobowiązujące dzielenie się osobistymi opowieściami. I mam wrażenie, że też mógłbym się w te opowieści włączyć, bo też je pamiętam. To takie leniwe pogaduchy o tym co było i jak się coś zapamiętało. Bezcenne.
Wyroby: pochwała szpetoty
Wyroby. Pomysłowość wokół nas są nieco inne. Nieco, bo mnóstwo jest tam wspominków i nawiązań do PRLu, bo ten PRL w nas siedzi i moje pokolenie ma go w sobie.
To właśnie tam, gdzie pomysłowość i dobre chęci zderzają się z oporem niedoskonałego materiału, toporną techniką, a czasem z brakami warsztatowymi, powstaje prawdziwy wyrób. Jak w przypadku krzywej Myszki Miki z karuzeli, jest z nim wyraźnie coś nie tak, ale mimo to udaje mu się przemawiać do odbiorcy jako coś wzruszającego, ładnego lub strasznego.
Ileż to ja znam takich rzeczy! Niesamowite są w tej swojej niedoskonałości. Idealnie ujmuje to Drenda pisząc, że one nie przystają do rozdzielczości HD. Dokładnie tak jest!!! To są rzeczy umowne. Smaki, które odeszły już w przeszłość, ale które wspominamy do dzisiaj.
Kiedy czytałem Wyroby, to brałem je bardzo do siebie. Powód jest prosty – cały czas czuję w sobie dziedzictwo PRLu („a może się to do czegoś przyda”), na które dodatkowo nakłada się perwersyjne hobby w postaci (nieudolnego, ale szczerego) modelarstwa. Modelarze to są dopiero śmieciarze. Jezu! Wszystko się może do czegoś przydać, ze wszystkiego można „coś” zrobić. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, po co to robię. W imię czego spędzam kilkanaście godzin na dokładne wykonanie silnika czołgu, którego nie będzie zupełnie widać. Nie potrafiłem do tej pory odpowiedzieć na to pytanie. Teraz też nie potrafię. Ale wiem, że ta potrzeba jest jakoś bardziej uniwersalna.
Opowiadane przez Drendę historię są fascynujace, a już te o pochodzeniu obrazów z aniołem stróżem czy Jezusem w łodzi na wzburzonym jeziorze to jest bajka. Czego tutaj nie ma! Są opowieści o gipsowych krasnalach, o kwietnikach z opon samochodowych (wiedzieliście, że to zwyczaj z Australii?), o zapomnianych domach, o pocztówkach dźwiękowych, o Białym misiu (tej piosence).
Mimo pisania o niedoskonałości (często skrajnej), nie ma u Drendy oceniania. Bardzo wyraźnie wybrzmiewa też ekonomiczny kontekst powstawania wyrobów, jako próba wprowadzenia do życia codziennego pewnych wartości estetycznych czy uczuciowych.
Bardzo Wam te obie książki polecam.