Przez długi czas uważałem, że „dobry model” to taki, który zawiera dużo szczegółów. Niby faktycznie tak jest – im model jest nowszy, tym więcej detali zawiera (przeważnie). Bardzo wspierają tutaj projektantów nowe technologie – zarówno te służące projektowaniu (łatwiej rozwijać siatki i projektować teraz, niż kilkadziesiąt lat temu) jak i komunikacyjne (jest znacznie łatwiej znaleźć dokumentację czy uzyskać informacje). Sam zarzuciłem modelarstwo gdzieś na początku studiów, ale przez jakieś 7-8 lat było moim podstawowym hobby i – śmiało można to powiedzieć – nałogiem. Od kilku miesięcy ponownie je odkrywam, a to dzięki zainteresowaniu się nim przez mojego syna (niespodzianka!).
Kiedy zaczynałem myśleć o tym, na czym uczyć sklejać 9-letniego dzieciaka sądziłem, że będę miał wielki wybór, bo modeli jest mnóstwo – plastikowych, papierowych, jakie kto sobie życzy. Można dopasować sobie model do swoich preferencji bardzo dokładnie, nawet biorąc pod uwagę jego cenę (z dokładnością do kilku złotych). Zaczęliśmy więc poszukiwania i finalnie zdecydowaliśmy się na jakiś model plastikowy. Zarówno ten model jak i kolejne składały się tak, jak można od nich oczekiwać. Generalnie Młody szybko załapał, że im precyzyjniej wytłoczone są części, tym lepiej dany model będzie się składać. Szczegółowość i dokładność wykonania zaczęła decydować o kolejnych wyborach (a nie np. kamuflaż czy wielkość). Im bardziej detaliczne odwzorowanie, tym większa chęć początkującego modelarza do pracy. W sumie logiczne. Nawet wielkość elementów nie ma znaczenia. Jeśli Młody widzi tzw. drobnicę (czyli elementy wielkości milimetra czy coś w tych okolicach), po prostu ją olewa – nie przykleja tych elementów, a sam fakt że widzi je w wyprasce nie odstrasza go od podjęcia prac.
Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała, w przypadku modeli kartonowych. Też wspólnie oglądaliśmy sporo, żeby wybrać coś na początek. I – rzecz pozornie zdumiewająca – wcale nie nie były wybierane modele najnowsze czy najdokładniej zaprojektowane. Bezwzględnie rządziły modele starsze. Kiedy zacząłem uważniej obserwować i dopytywać okazało się, że Młody się ich „boi”. Bo one onieśmielają. Są zbyt perfekcyjne: wykreślone i wydrukowane laserowo, z cieniuteńkimi liniami, po których trzeba wycinać. Modele zaprojektowane idealnie, ale totalnie nie wybaczające błędów – pomylisz się, będzie wyglądało kiepsko (jeśli w ogóle).
Na tym tle, wyraźnie wybijały się stare modele Małego Modelarza – proste kolory, grube linie podziałowe, odręcznie numerowane części, niewielka dokładność… I nagle okazuje się, że są idealne na potrzeby nauki modelarstwa! Dzieciak nie potrzebuje kabiny składające się z 50 elementów. On po prostu nie potrzebuje wnętrza kabiny. Co więcej – chce w miarę szybko (czyli w okolicach tygodnia) taki model skończyć. Dokładnie te same cele ma opiekun tegoż dzieciaka, bo dzieciaka nie będzie kręcić 2 tygodnie składania samego kadłuba. Niesamowite jest też to, że na końcu okazało się że pierwszymi kartonowymi modelami Młodego są te same modele, które były pierwszymi dla mnie. Ja nie miałem wyboru (wiadomo jak było na początku lat 80-tych), ale Młody wybór miał. Opisuję tę historię, bo mam z niej 3 wnioski:
- Perfekcyjność czasami może być przeszkodą.
- Pozornie homogeniczne grupy użytkowników, wcale nie są takie spójne.
- Niektóre rzeczy się nie starzeją.