Wydająca gry planszowe firma Days of Wonder jest dla mnie fenomenem. Przekonuję się o tym co roku w okolicach świąt, kiedy zaczyna się sezon prezentowy i kiedy jestem regularnie odpytywany na okoliczność planszówkowych prezentów. Zawsze odpytuję takie osoby o preferencje obdarowywanego, planszówkowe doświadczenie, estetykę, liczbę osób do grania itp. No i jeśli są to (a przeważnie tak właśnie jest) osoby początkujące, prawie zawsze polecam gry Days of Wonder. W skali NPS jestem aktywnym promotorem marki, regularnie ją polecając. Co więcej, mimo swojej wybredności w obszarze planszówkowym, intensywnie gram w wydawnictwa DoW.
Co ciekawe, to nie uważam gier wydawanych przez DoW za najlepsze gry świata. W moim prywatnym rankingu to taka górna półka, ale nie absolutnie topowa. Jeśli jednak polecam gry dla osób zaczynających swoją przygodę z planszówkami, prawie na pewno polecę Days of Wonder. Kiedy myślę o grach z DoW, często kojarzą mi się one z Piratami z Karaibów – mainstreamową kwintesencją dobrej zabawy. Coś dobrze zaprojektowanego i perfekcyjnie wykonanego. Coś, co po godzinie zabawy pozwala powiedzieć sobie „to było ekstra”.
Przedwczoraj grałem z Młodym (8 lat) w Ticket to Ride: Märklin edition – nieco inną wersję największego hitu DoW (po polsku wydanego jako Wsiąść do pociągu). Gra nie jest moja, pożyczyłem ją od znajomych, jakoś więc nie grzebałem poprzednio w pudełku. Kiedy Młody rozkładał planszę (w branży mówi się „setting”), wpadł mi w ręce katalog z roku 2005. Trochę poprzeglądałem go sobie (taka sentymentalna podróż w czasie), a na końcu spojrzałem na okładkę i doznałem olśnienia.
As a child, receiving a new toy or game was an event filled with anticipation, excitement and delight; You opened each new boardgame box you received with anticipation, eager to discover what treasures lay within. At Days of Wander, we wish to recapture that magical moment from childhood and make you fall in love with playing boardgames again and again.
Nagle zrozumiałem skąd biorą się ich sukcesy. Jeszcze do przedwczoraj, miałem DoWa za producenta gier, ale teraz wiem już, że oni nie dostarczają gier – dostarczają experience. Gry są dla nich tylko środkiem do budowy tego experience’u (przywrócenia swoim Klientom poczucia szczęścia). W ich przypadku związanego ze wspomnieniami dzieciństwa. Ileż silnie nacechowanych emocjonalnie wyrazów jest w tym tekście: child, game, toy, excitement, delight, received, discover, treasure, magical moment, childhood, fall in love. Im bardziej to czytam, tym bardziej zazdroszczę im głębokości zrozumienia własnego biznesu i potrzeb Klientów. Niesamowite. W okresie „hardcorowienia” mojej planszówkowej estetyki gry Days of Wonder były dla mnie „za bardzo”: za kolorowe, za dużo figurek, za dużo dosłowności, za dużo takich skarbów na poziomie dziecka. Teraz już rozumiem, że to wynik celowego działania. I jeszcze bardziej mi to imponuje.
Gry od DoW mają w sobie coś magicznego, dziecięcego. Moje dzieci ciągle je rozkładają. O ile Młody już gra, o tyle Młoda (4,5 roku) się nimi po prostu bawi. Spośród jakiejś setki dostępnych na półkach gier, przeważnie wybiera Days of Wonder. To jest niesamowite.
Coś w tym jest.. wertując różne tytuły pod kątem prezentu świątecznego dla znajomych koniec końców i tak zdecydowałam się na grę od Days of Wonder 😉 Urzekło właśnie to „coś” 🙂