Ten wpis będzie mało UXowy. Właściwie to krańcowo odległy od tego o czym piszę tutaj zazwyczaj. Zawsze w okolicach Świąt pamiętam o dwóch datach i dwóch ludziach, którzy akurat w tym okresie odeszli.
Tomasz Beksiński (+24.12.1999) skutecznie rozstał się ze światem już 13 lat temu. Nie pierwszy raz próbował, ale teraz był o tyle szczególny, że mu się udało. Beksiński był człowiekiem, który ukształtował moje gusty muzyczne. To na prowadzonych przez niego Wieczorach Płytowych (PR II) i Trójce pod Księżycem zbudowałem swoją estetykę. Pamiętam oczekiwanie przez cały tydzień (czasami przez dwa) na kolejną edycję Trójki pod Księżycem, na te perfekcyjnie przygotowane niewidzialne widowiska. Cisza, ciemność, muzyka i poezja. Idealne połączenie formy z treścią. Kiedyś nie potrafiłem tego nazwać, wiedziałem po prostu że mi się podoba. Z perspektywy czasu wiem, że swoimi audycjami Beksiński dostarczał coś, co teraz określa się jako „doświadczenie użytkownika”. To była suma całości, zawsze większa niż suma pojedynczych elementów. Lubiłem bezkompromisowość Beksińskiego, jego kategoryczność w odniesieniu do estetyki, mimo że się z nią bardzo często nie zgadzałem (no bo jakże narzekać na sekcję dętą w Angel of Harlem U2…). To było bardzo konkretne i czasami obrazoburcze – tutaj stoję. Dzięki Beksińskiemu nauczyłem się Pink Floyd, Genesis, Petera Gabriela, Legendary Pink Dots, Marillion, Fisha oraz – przede wszystkim – 4AD (Dead Can Dance, Cocteau Twins, X-Mal Deutschland, Bauhaus). To podczas Trójki pod Księżycem odkryłem napiękniejszą płytę świata, dla mnie na wieki jedną – The Mirror Pool Lisy Gerrard. To Beksiński był początkiem mojej fascynacji Bondem (aczkolwiek odbierał go inaczej niż ja). U Beksińskiego poznałem Closterkellera i Lacrimose oraz nawróciłem się na Depeche Mode. Śmierć Beksińskiego właściwie skończyła mój muzyczny rozwój – jakoś to wszystko stanęło, przestałem się rozwijać, szukać nowości. Właściwie jedyne co później sam odkryłem do XII-XIII wieczna muzyka z terenów Półwyspu Iberyjskiego. Do tej pory od czasu do czasu słucham audycji Beksińskiego (są w sieci), po to żeby nie zapomnieć głosu i przypomnieć sobie jak było, kiedy jeszcze żył. No i przypominam sobie o Beksińskim, przy każdym kolejnym Bondzie (kiedy zastanawiam się, jak będzie przetłumaczony).
Słuchając Grzegorza Ciechowskiego (22.12.2001), szczególnie z okresu Republiki jestem zawsze pod wrażeniem spójności warstwy muzycznej i tekstowej oraz prostoty środków wykorzystywanych do osiągnięcia tak niesamowitych efektów. Nie będąc perfekcjonistą zazdroszczę perfekcjonistom ich najlepszych dokonań. W przypadku Republiki i Ciechowskiego jestem pod wrażeniem wszystkiego co dokonali. U Ciechowskiego imponowała mi zawsze energia objawiająca się pomaganiem innym, którzy są na początku drogi (Kasia Kowalska, Justyna Steczkowska). Co więcej, imponowało mi pozostawanie w ich cieniu, z tyłu, nie epatowanie tym że napisało się teksty czy jakoś pomogło. Słuchając Republiki trudno mi uwierzyć, że w czasach tak głębokiej komuny można było tworzyć muzykę tak nowoczesną i uniwersalną. Będąc na studiach nagraliśmy kiedyś z kolegą z którym mieszkałem całą płytę Republiki. A capella 😉 To był dramat, dobrze że się to nie zachowało, ale sądzi musieli mieć ubaw (z jednego CD leciała muza na słuchawki, na drugim nagrywaliśmy – efekt dosłownie powalał) 😉
Cokolwiek się stanie, gdziekolwiek pójdę, zawsze będę pamiętać o tych gościach.