Wczoraj wieczór stwierdziłem, że jestem już wystarczająco dojrzały i dorosły, aby zmierzyć się z aktualizacją iOS w moim iPadzie. W końcu już jestem zaawansowanym użytkownikiem i do do tego stopnia że sam potrafię wgrać sobie soft tabletu (przy użyciu iTunes).
No skoro XXI wiek wzywa, to trzeba. Pełny dobrych chęci podłączyłem urządzenie do kompa i w iTunes kliknąłem w przycisk „aktualizuj” lub coś w ten deseń. I wtedy Steve system powitał mnie takim komunikatem.
Po raz kolejny (przy korzystaniu z produktów z jabłkiem) poczułem, że brakuje mi sympatycznego przycisku „nie wie”, „później”. To co funkcjonuje jako żart o blondynkach w odniesieniu do Worda, stało się moim udziałem. Ten komunikat był o tyle dziwniejszy, że wcześniej dla pewności kilka razy synchronizowałem urządzenie. Zwracam uwagę na słowa „kilka razy”. Polega to na tym, że naciskam „synchronizuj” i staram się zauważyć, czy coś się dzieje. Jeśli to „coś” trwa podejrzanie krótko, naciskam jeszcze raz a mój niepokój rośnie. W końcu stwierdziłem, że bardziej już nie zsynchronizuje, dla pewności jeszcze kilka razy podłączyłęm i odłączyłem urządzenie – wiem że wtedy wiele rzeczy dzieje się w sposób ukryty przed oczami takiego pachołka-innych-systemów-niż-iOS jak ja.
W końcu zdecydowałem się odpalić synchronizację i jakoś poszło. Z następnej godziny niewiele pamiętam, poza ciągłym restartowaniem się iPada, wyświetlaniem kolejnych okienek (przy którym powyższe jest szczytem jasności komunikacyjnej).
Po jakimś czasie urządzenie powiedziało mi, że już prawie ready. Ucieszyłem się i chciałem skorzystać. Wtedy okazało się, że „prawie” robi wielką różnicę. W tym konkretnym przypadku była to różnica czasowa, polegająca na tym że trzeba było poczekać na skopiowanie multimediów.
W końcu grande finale – uruchomiłem iPada i zajebiście. Wszystkie zdjęcia które tam miałem poszły – jak się to mówi – w pizdu. Zostały jedynie te, robione aparatem diwajsa oraz zrzuty ekranu. Bardzo to zacne, pomyślałem sobie. W końcu jak się instaluje nowy system, to człowiek bardzo czeka na możliwość zmniejszenia ilości przechowywanych tam danych, w dodatku tak niepotrzebnych jak zdjęcia. W końcu – na co komu zdjęcia. Można je kupić w iTunes? Nie można. No to ewidentnie nie są potrzebne.
Przez cały wieczór kiedy oglądałem swoje zmagania z systemem, zastanawiałem się gdzie jest tutaj użytkownik (czy jak powiedzieliby niektórzy – klient). W końcu domyśliłem się gdzie, ale przez szacunek dla języka nie napiszę tego tutaj (dla ciekawych: to jest miejsce nieco poniżej pleców). Zastanawiam się, jak użyteczność i cały experience tego procesu ma się do UX. I nie mam pojęcia. Wiem tylko, że kiedy opowiem tę historię fanboyom Appla, dowiem się że to ja coś źle robiłem. Pocieszam się, że właściwie na każdym kroku spotykam się z takim samymi idiotami jak ja, dla których zrobienie czegokolwiek z czymkolwiek od Appla w kontekście aktualizacji/synchronizacji itp. jest dużym życiowym wyzwaniem.